Ale z niewyjaśnionych powodów poczułem tam tego dnia pociąg. Wchodząc do środka, szedłem wzdłuż ściany, mijając poustawiane pudła i zakurzone półki, gdy coś przykuło moją uwagę w odległym kącie. Tam, za starą szafką, w której przez lata przechowywaliśmy resztki puszek z farbą i zepsute narzędzia, kryło się coś niezwykłego.
Na początku nie mogłem tego rozgryźć. Było duże, miało dziwny kształt i było pokryte grubą, szarobiałą powłoką, która wyglądała jak kurz. Ale potem się poruszyło. Nie całe, tylko drobne fragmenty, drgające w taki sposób, że włosy na karku stanęły mi dęba. Zamarłem, gapiąc się. Potem podszedłem bliżej i wtedy temperatura powietrza zdawała się spadać.
To, co zobaczyłem, sprawiło, że ścisnęło mnie w żołądku. To było gniazdo, nie zwykła pajęczyna w kącie, nie coś, co zamiata się miotłą. Było ogromne, rozpostarte niczym żywa forteca na dnie szafy. Nie wyglądało realistycznie, a przynajmniej nie jak nic, co kiedykolwiek widziałem. Konstrukcja była gruba, gęsta i włóknista, utkana z czegoś, co wyglądało jak kolejne warstwy bawełny i pajęczyn splątanych w wirujący kokon.
W środku gniazdo tętniło życiem. Dziesiątki, a może setki maleńkich pajączków pełzały po jego powierzchni, wijąc się niczym robotnicy budowlani po rusztowaniach. Inne leżały nieruchomo, czekając, jakby czegoś strzegły. A potem je zobaczyłem: małe skupiska białych jaj, schludnie schowane w środku, tylko czekające na wyklucie. Cała konstrukcja nie była zwykłą pajęczyną. To było miasto. Ukryty ekosystem, który rozkwitał, rozrastał się i rozszerzał zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym mieszkaliśmy.
Moim pierwszym odruchem nie było krzyczenie. Zamiast tego zamarłem. Moja klatka piersiowa się ścisnęła, serce waliło jak młotem i przez przerażającą chwilę myślałem, że hałas może przyciągnąć do mnie stworzenia. A potem, bez ostrzeżenia, moje ciało zareagowało. Pobiegłem. Wybiegłem z garażu tak szybko, jak mogłem, zatrzasnąłem za sobą drzwi i stanąłem na zewnątrz, łapiąc powietrze, trzymając się za pierś, jakbym właśnie uciekł przed czymś śmiertelnym.
Przez całą godzinę nie wracałem. Krążyłem w tę i z powrotem, odtwarzając w głowie ten obraz, próbując przekonać samego siebie, że może mi się to przywidziało. Może nie było tak źle. Ale żadna racjonalizacja nie działała. Wiedziałem dokładnie, co widziałem.
Kiedy w końcu wróciłam, nie byłam sama. Towarzyszył mi mąż. Zawstydzona, szepnęłam mu o tym, co znalazłam, spodziewając się, że się roześmieje i powie, że przesadzam. Na początku się roześmiał. Ale gdy tylko zajrzał za szafkę, uśmiech zniknął z jego twarzy. Jego oczy rozszerzyły się, a wyraz twarzy stwardniał. Wtedy zrozumiałam, że nie tylko ja tak mam. To działo się naprawdę i było gorzej, niż sobie wyobrażałam.
Pajęczyny rozciągały się dalej, niż zauważyłem, cienkie pasma jedwabiu przeplatały się na ścianach i półkach. Gabinet stał się sanktuarium, wylęgarnią. Jaja zwisały w skupiskach niczym maleńkie koraliki grozy, dowód na to, jak długo budowano ten ukryty świat. Każda pajęczyna, którą ignorowałem przez miesiące, teraz miała znaczenie: była częścią czegoś o wiele większego, czegoś, czego nie chciałem widzieć.
